Orlen Warsaw Marathon – mój maratoński debiut

Orlen Warsaw Marathon – mój maratoński debiut

Bezapelacyjnie najważniejszy dzień w mojej dotychczasowej zabawie z bieganiem. Na ten dzień przygotowywałem się sumiennie przez całą zimę. By wytrwać w zimowych treningach opłatę za ten start uiściłem już jesienią. W ten sposób wiedziałem, że nie mam wyjścia i muszę trenować. Czułem, że przygotowywałem się sumiennie, więc nie miałem nadmiernego stresu. Jedyny niepokój jaki we mnie się tlił to standardowa trema przed debiutem. Założenia w momencie rozpoczęcia przygotowań były takie by po prostu dobiec do mety. Ten plan szybko jednak został wyparty przez moją ambicję i już zimą w mojej głowie zakiełkowała myśl, że jeżeli nie będę w stanie złamać bariery 4 godzin to nie startuję. To był więc mój cel… cel prawie do samego startu. Na kilka dni przed imprezą w jednym z wątków na grupie „Biegam na Tarchominie” wymienialiśmy się planami, taktykami i pomysłami związanymi z OWM. Napisałem tam, że moim celem jest złamanie sławetnych czterech godzin. Wtedy to moje cele zaczęły ulegać kolejnym zmianom. Kamil – kolega z grupy biegowej, wsiadł mi na ambicję i stwierdził, że spokojnie powinienem łamać trzy i pół godziny. Wydawało mi się to irracjonalne i wielce życzeniowe założenie. Z drugiej jednak strony przeliczyłem sobie tempo jakie musiałbym utrzymywać by złamać 4 godziny (tempo 5:41 min/km) i mając w pamięci niedawny półmaraton, w którym tempo średnie wyszło mi 4:26 min/km, pomyślałem, że te 4 godziny to taki plan minimum. Wtedy to sprawdziłem na jakie czasy będą prowadzić ten beg pacemaker’zy. Okazało się, że czasy jakie mają obstawione są co 15 minut. Czyli uznając, że pierwotny plan był zbyt mało wyśrubowany postanowiłem pobiec za „zającem” na trzy godziny i czterdzieści pięć minut. To był mój plan na parę dni przed startem.

Start zbliżał się nieubłaganie… dzieliła mnie od niego już tylko jedna noc. Wszystko było już naszykowane, zaplanowane co będę jadł na śniadanie, kiedy trzeba wyruszyć by zdążyć nie na ostatnią chwilę. Wcześniej zakupiłem dwa żele, które miałem zażyć w ściśle zaplanowanych momentach biegu. Wiedząc po jakim czasie taki żel zaczyna działać oraz ile trwa odczuwanie poprawy wydolności po jego spożyciu, zaplanowałem że jeden pomoże przetrwać mi legendarną ścianę w okolicach trzydziestego kilometra, a drugi da mi energię na samą końcówkę. Wszystko było zapięte na ostatni guzik. Można było śmiało kłaść się spać i wypoczywać przed wielkim dniem. Tak też uczyniłem… położyłem się, ale zamiast zasnąć zacząłem myśleć:) Wtedy to narodziła się myśl, że może i Kamil miał rację? Może te trzy i pół godziny są do zrobienia? Stało się. Postanowienie o starcie z pacemaker’em na trzy i pół godziny było faktem. Stwierdziłem, że wystartuję bardzo optymistycznie, a najwyżej jak będę czuł że to przesada to poczekam na „zająca” prowadzącego grupę o piętnaście minut wolniejszą i dokończę bieg z nimi.

10013321_724183677626826_2099074034739490615_nPo przewrocie wieczornym jaki nastał w moim planie działania obudziłem się pełen wiary w sukces. Szybkie śniadanie ( jak zwykle przed startem kanapki z miodem) i wyruszyliśmy całą ekipą pod Stadion Narodowy. Kilka osób z naszej grupy biegło maraton, ale znacznie większą ekipą obsadziliśmy bieg na dziesięć kilometrów, który towarzyszył zmaganiom maratończyków. Pod stadionem spotkaliśmy jeszcze więcej znajomych twarzy i ostatnie chwilę przed startem upływały na wymianie ostatnich uwag. Potem wszyscy rozeszli się w swoją stronę. Maratończycy poszli szukać swoich stref startowych, a uczestnicy biegu na dychę swoich. Szybko odnalazłem swoją strefę… co prawda zapisany byłem do innej, bo zapisy były dawno, i pilnująca wejścia do strefy niewiasta miała pewne obiekcje żebym do niej wszedł, ale jakoś udało mi się uporać z tym problemem:) Następnym celem poszukiwań był człowiek z balonikami, na których napisane było „3:30”. Nie mogłem go namierzyć… ale jak potem się okazało, tylko dlatego, że jeszcze go tam nie było. Przyszedł po chwili i zaraz zająłem miejsce w jego pobliżu. Moim „zającem” okazał się Adam, który biegł w fioletowej peruce i nie dało się go nie zauważyć. Po za tym, że wyglądał oryginalnie to był też oryginalny po całości. Bardzo pozytywny, wesoły człowiek. Od razu wiedziałem, że będzie się z nim bardzo dobrze biegło. Przed startem porozmawiał z nami (tymi co biegli w jego grupie), wypytał o doświadczenie i założenia. Gdy dowiedział się, że to mój debiut to stwierdził, że czy aby nie za odważnie? Od razu na taki czas? Stwierdziłem, że najwyżej nie nadążę i dobiegnę później. Plan na bieg był taki by biec równym tempem przez cały czas. Początek jak zwykle musiał być lekko wolniejszy, bo tłum nie dawał trzymać swojego tempa, ale potem (po ewentualnym nadgonieniu strat ze startu) mieliśmy trzymać tempo 4:58 min/km. Zaraz po starcie Adam powiedział nam, że mamy do zdobycia 8 baz… każda baza to pięć kilometrów. Takie podejście jest mniej męczące, gdy podzieli się bieg na etapy i po kolei je zalicza. Na wyposażeniu nasz „zając” miał gwizdek… co jakiś czas, gdy kibice wiwatowali, gwizdał i krzyczał „pozdrawiamy kibiców!” i wszyscy biliśmy brawo… było to bardzo fajne uczucie, które odwracało uwagę od monotonii biegu. Także przy każdych pięciu kilometrach było gwizdanie i okrzyk „Kolejna baza zdobyta! Brawo!”.

W takiej atmosferze nawet się nie obejrzałem, a już za nami były trzy zdobyte bazy. Do czwartej już dobiegłem bez towarzystwa wesołego pacemaker’a. Nie… nie dlatego, że nie nadążyłem. Wręcz przeciwnie. Przed dwudziestym kilometrem poczułem, że to nie moje tempo… że mógłbym biec nieco szybciej. Odłączyłem się, więc od grupy i pobiegłem samotnie do przodu. W głowie mając świadomość, żę mój „zając” to moje tempo na trzy i pół godziny. Póki mnie nie wyprzedzi na pewno złamię swój cel. Biegłem więc swoim tempem dalej i patrzyłem tylko czy aby mnie nie wyprzedza, bo wtedy musiałbym się go trzymać… na szczęście nie wyprzedzał:) Tuż przed połową dystansu, w Wilanowie, zza zakrętu wyłonił się zaskakująco stromy zbieg. Jedna szkoła mówi żeby na zbiegach nie przyspieszać, bo łatwo o kontuzje. Druga jednak, z której ja skorzystałem, mówi by rozluźnić mięśnie, opuścić ręce i wcale na siłę nie hamować tylko biec tak jak ciało nakazuje (oczywiście w granicach rozsądku). W ten sposób na krótkim odcinku wyprzedziłem ładnych kilkadziesiąt osób. Minąłem już połowę dystansu, i jak do tej pory, biegło mi się bardzo dobrze. Półmetek osiągnąłem w czasie około 1:43:36, więc miałem około trzech minut zapasu w stosunku do planu.

Nieubłaganie zbliżał się trzydziesty kilometr i sławetna ściana. Byłem bardzo ciekaw co stanie się gdy licznik przeskoczy na trójkę z przodu. Zgodnie z moim harmonogramem nastała pora na wciągnięcie pierwszego żelu… dokładnie teraz, tak by zaczął działać około trzydziestego kilometra. Przez cały bieg, regularnie co 5 km, piłem wodę i schładzałem głowę. Nastał kilometr nr. 30, potem 31, 32 itd. Zgodnie z moimi przewidywaniami nic się nadzwyczajnego nie wydarzyło. Tak jak przypuszczałem ściana to mit. nic takiego nie ma i nie można sobie jej wmawiać, bo sami w nią wierząc podświadomie na danym kilometrze zaczynamy dostrzegać problemy, których tak naprawdę nie ma. Od około trzydziestego piątego kilometra zacząłem odczuwać, że nogi robią się trochę ciężkie, ale na pewno nie była to ściana… po prostu biegło mi się trochę trudniej niż dotychczas. Tempo i tak trzymało się nadspodziewanie równo. W okolicach trzydziestego ósmego kilometra był trudny moment dla psychiki. Widać było na wyciągnięcie ręki Stadion Narodowy, który był na wprost, tuż za Wisłą. Tak blisko, a to jeszcze cztery kilometry. Wtedy to właśnie spożytkowałem drugi żel, który miał zacząć działać po około dwóch kilometrach. Gdy przekraczałem most na Wiśle wiedziałem, że na pewno uda mi się złamać moją barierę… złamię te, jakże irracjonalne jeszcze do niedawna, trzy i pół godziny. Na moście był czterdziesty kilometr… był tam też wielki zegar, który pokazywał czas brutto, a na nim, w momencie gdy go mijałem, ukazały się cyfry 3:15:53. Wiedziałem, że po pierwsze zostały mi już dwa ostatnie kilometry z małym hakiem… a po drugie, że to czas brutto, więc na pewno mój czas jest nieco lepszy. Czternaście minut na pokonanie ostatniego fragmentu… to nie mogło się nie udać. Na sam koniec wykrzesałem z siebie jeszcze na tyle sił, że ostatnie kilkaset metrów przebiegłem w tempie około 4:00 min/km. Tuż przed metą zauważyłem dopingujących mnie członków naszej grupy biegowej, a także należącą również do grupy moją Ewę. Trzymali transparent z napisem „Mejdej! Dasz radę!”. No i dałem:) Wbiegając na metę widziałem, że zegar pokazywał czas brutto 3:25:52. Byłem mega szczęśliwy i nie czułem nawet wielkiego wyczerpania. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że bardziej wyczerpał mnie półmaraton niż ten bieg. Na półmaratonie nie byłem w stanie przyspieszyć na końcówce. Ostatecznie czas netto jaki udało mi się osiągnąć to 3:24:35 (tempo 4:50 min/km). Nawet nie marzyłem o takim debiucie. Biegło mi się bardzo dobrze, bez ścian i bez bólu. Często się słyszy, że maraton to walka z bólem, cierpienie i walka ze sobą i swoimi słabościami. Ja nic takiego nie miałem… Nie czułem bólu i nie miałem chwil zwątpienia. Nie wiem… może po prostu ta maksyma tyczy się tych co biegną na czasy dużo lepsze od mojego? Może trzeba się zbliżać do granic ludzkich możliwości by tego doświadczać… Dla mnie to był zwykły bieg tylko trochę dłuższy. Debiut był wyśmienity, ale teraz z czasem dotarło do mnie, że sam nim stworzyłem sobie problem. Teraz wypadałoby ten wynik poprawić w kolejnym starcie… a to już nie będzie takie proste. Będę musiał trzymać się pacemaker’a na 3:15… a to tempo 4:37 min/km. Jak na obecną chwilę wydaję mi się irracjonalne (ale już kiedyś coś też mi się takie wydawało) 🙂 W tym starcie mogłem jeszcze urwać kilkadziesiąt sekund gdybym od startu nie biegł z grupą na 3:30. Trzymając od początku swoje tempo pewnie czas byłby nieco lepszy. Z drugiej jednak strony nie wiem czy starczyłoby wtedy sił n cały dystans. Nie ma co gdybać… trzeba trenować i następnym razem to po prostu sprawdzić. Tak samo nie wiem czy żele mi coś dały czy to tylko placebo. Wziąłem dwa… do mety dobiegłem w dobrym zdrowiu. Nie wiem jednak czy to dzięki nim czy może bez nich byłoby tak samo.

10265349_724181470960380_5149978088043023243_o

10250214_724181310960396_2486864015635601195_n

Meta, medal, picie… wszystko było pięknie, bez odczucia zmęczenia. Byłem sam bardzo zdziwiony, że jest tak dobrze. Potem zrobiłem podstawowy błąd żółtodzioba. Poszedłem na trawę i sobie usiadłem. Sporo czasu czekałem na resztę brygady. Zdzwoniliśmy się i przyszli z gratulacjami. Wtedy spróbowałem wstać… to był moment gdy odczułem trudy biegu. Nie byłem w stanie zgiąć nogi. Delikatne ugięcie kolana i natychmiastowy skurcz. Dobrze, że był Kamil, który zrobił mi masaż mięśni i zdecydowanie się poprawiło. Nie na tyle bym wstał samodzielnie, ale przy jego pomocy, na prostych nogach dałem radę się poruszać. uratował mi życie:) A co do Kamila… Kamil to mój wujek, który jest ode mnie trzy lata młodszy (wiem, że to dziwne, ale to babcia tak z tym wszystkim nawywijała, że tak wyszło:) ). Kamil, jak twierdzi, zaczął biegać dzięki mnie… dzięki temu że przypadkiem natrafił w sieci na mój blog i to go przekonało. Jest mi z tego powodu bardzo miło… tym bardziej miło, że gdy ja debiutowałem w maratonie to on debiutował i zdobył swój pierwszy biegowy medal… ukończył bieg na dychę. Tego dnia miał miejsce jeszcze jeden ważny debiut. Moja Ewa także zaliczyła swój pierwszy start i ukończyła dziesięć kilometrów niemalże łamiąc godzinę… zabrakło jedynie dwudziestu siedmiu sekund. Następnym razem na pewno sześćdziesiąt minut pęknie. Napiszę to tutaj to nie będzie odwołania… w przyszłym roku zaliczamy z Kamilem Bieg Rzeźnika. Trzymajcie kciuki żeby nam się to udało, bo to dla nas obu będzie największe jak do tej pory wyzwanie.