Biegnij Warszawo 2013

fb_top

Mój pierwszy start w zawodach nastąpił dnia 6 października 2013 roku. Bardzo lubiany nie tylko przez mieszkańców Warszawy bieg, który ukończyła rekordowa ilość uczestników. Zawodników, którzy zameldowali się na mecie było 11856. Moje plany na ten bieg to zejść poniżej 50 minut. Jako debiutant w tak wielkiej imprezie nie wiedziałem czego się spodziewać. Nie wiedziałem jak to do końca się odbywa i jak się biegnie w takim tłumie. To właśnie przerażało mnie najbardziej… wiedziałem, że jestem w stanie zejść poniżej zakładanych 50 minut, ale bałem się, że utknę gdzieś na trasie i będę spowalniany przez tłum. Do biegu namówiłem też koleżankę z pracy. Dla niej też był to pierwszy bieg, więc mieliśmy jednakową tremę. Dzień startu… stres jak przed maturą. Pojechaliśmy na start oczywiście sporo przed czasem… tak dla pewności żeby się nie spóźnić:) Cały stres minął gdy stanęliśmy już w strefie startowej oczekując na sygnał startera. Krótka rozgrzewka na linii startu, Endomondo włączone, sygnał do startu… i zaczęło się. Ruszyliśmy i już wtedy nic innego się nie liczyło jak tylko przeć do przodu. Szybko zgubiliśmy się z Eweliną w tłumie, ale takie było założenie od początku, bo ja biegłem na czas o około 10 minut lepszy. Na początku ciężko było biec własnym tempem, bo ścisk był spory… jedyna szansa to lawirowanie slalomem pomiędzy biegaczami, a czasem udawało się wyprzedzać innych po krawężniku lub nawet chodniku. Po pokonaniu pierwszego kilometra zorientowałem się, że nie słyszę komunikatów z telefonu… to był poważny problem, bo ja nigdy nie wiem jak szybko biegnę. Słucham informacji z Endomondo i wtedy wiem czy przyspieszyć czy zwolnić… a tu klops. Coś było nie tak… prawdopodobnie ściszył mi się telefon. Wtedy właśnie pomyślałem „No to pewnie się zajadę i na końcu będzie problem”, bo mam tendencję do za mocnego zaczynania biegu, a potem brakuje sił na resztę dystansu. Na szczęście trasa była dobrze oznaczona i skupiałem się tylko na dobieganiu do najbliższego znacznika kolejnego kilometra. Nim się zorientowałem był już piaty kilometr… dobrze poszło. Już tylko drugie 5 i meta. Byłem na tyle mało zmęczony, że nie brałem nawet na półmetku wody tylko pobiegłem dalej lewą stroną, omijając stertę leżących na ulicy kubeczków. Zadziwiająco łatwo pokonałem podbieg, który był w pierwszej połowie dystansu, a którego przed startem trochę się obawiałem. Kryzys dopadł mnie między 7, a 8 kilometrem. Wtedy pomyślałem, że będzie ciężko, bo złapała mnie kolka i naprawdę poczułem, że przesadziłem. Na szczęście po niedługim czasie kolka odpuściła i było ok… a było tym bardziej ok, że jakimś cudem przegapiłem znacznik z ósmym kilometrem i jakież było moje zdziwienie gdy ujrzałem znacznik z numerem 9… to był najpiękniejszy moment dotychczasowego biegu:) Od tego momentu zaczęło być słychać bębnienie zespołu, który zagrzewał biegaczy do pokonywania ostatniego kilometra. Niby mała rzecz, a naprawdę dało mi to takiego kopa, że od tej chwili poczułem, że mogę przyspieszyć i dać z siebie jeszcze więcej. Dodatkowo na ostatnim kilometrze był dość spory zbieg w dół, na którym przyspieszyłem bardzo… Nie mając już za wiele sił postanowiłem po prostu nie hamować i dać nogą mnie prowadzić. Było to ryzykowne, bo można było się wyłożyć, ale jednak się opłaciło, bo minąłem w ten sposób bardzo dużo zawodników i był to mój najszybszy kilometr z całego biegu. Potem już tylko ostatni zakręt i pojawiła się meta… to była już tylko formalność. Dobiegłem… ukończyłem pierwszy bieg. Pełna euforia… upragniony medal i ten czas… Po otrzymaniu smsa z wynikiem nie mogłem uwierzyć 44:40 i 656 lokata. Wtedy stwierdziłem, że bardzo dobrze się stało, że telefon był ściszony. Gdybym usłyszał informację o tempie jakim biegnę na pewno bym zwolnił bojąc się, że nie dam rady… a tak proszę… życiówka na 10 km. Przed startem, mój najszybszy bieg na 10km był sporo ponad 45 minut. To był piękny dzień, piękny bieg i już nie mogłem doczekać się kolejnego startu. Dodam jeszcze, że mój plan był taki by zejść poniżej 50 minut, a zrobiłem 44:40… Ewelina (koleżanka z pracy) zakładała by zejść poniżej godziny, a zrobiła 54:25. Wniosek stąd taki, że rywalizacja w grupie pomaga przełamywać własne bariery.

Podejście trzecie

Po zimie udało mi się wziąć za bieganie ponownie. Pierwszy bieg był już pod koniec marca i ten właśnie moment można uznać za trzecie podejście do biegania. Biegałem nie do końca regularnie, ale początek był niezły. Trwało to w tej formie do połowy września kiedy to zacząłem biegać już bardziej regularnie. Częstotliwość trzymała się na poziomie 2-3 biegi w tygodniu. Mniej więcej w tym okresie postanowiłem zapisać się na mój pierwszy oficjalny bieg. Padło na Biegnij Warszawo 2013. Od października częstotliwość treningów wzrosła jeszcze bardziej osiągając 3 biegi w tygodniu. Zaraz po pierwszym zdobytym medalu zapisałem się na drugi bieg, którym był XXV Bieg Niepodległości. Treningi zostały jeszcze bardziej wzmożone gdy pod koniec października zakiełkował mi w głowie pomysł dość szalony, ale czemu nie stawiać sobie poprzeczki wysoko? Stwierdziłem, że na wiosnę przebiegnę Półmaraton Warszawski (w marcu), a 2 tygodnie po nim Orlen Warsaw Marathon. Jak na pierwszy start na tych dystansach wydaje się to być dość mocne wyzwanie… motywacja zatem do treningów zimą będzie wielka. Gdy tylko postawiłem sobie ten cel postanowiłem znaleźć jakiś plan treningowy, który w pół roku przygotuje mnie do maratonu. Ze znalezieniem planu nie było problemu. Wprowadziłem sobie każdy z dni treningowych do kalendarza w telefonie i jak na razie trwam w reżimie treningowym. Początek listopada to start we wspomnianym XXV Biegu Niepodległości, a tydzień po nim wybrałem się do mojego rodzinnego miasta na III Bieg Otwocki. Forma z upływem czasu stabilizowała się, więc postanowiłem wpleść w plan treningowy jeszcze jeden bieg, którym był XVIII Żoliborski Bieg Mikołajkowy. Tak właśnie wyglądało trzecie podejście do biegania, które jak dotąd trwa i ma się bardzo dobrze.

Drugie podejście

Po dwóch miesiącach od pierwszego podejścia, które nie było zbyt obfite w biegi, zrobiłem drugie podejście. Tym razem wreszcie udało się zacząć naprawdę. Od 10 lipca rozpocząłem regularne bieganie. Początki były ciężkie i niezbyt szybkie… tempo oscylowało w okolicach 5:30 min/km – 6:00 min/km. W tym okresie zejście ze średnią na odcinku 5 km poniżej  5:30 min/km wydawało mi się czymś dalece nieosiągalnym, a poniżej 5:00 min/km całkowicie abstrakcyjnym. Teraz z perspektywy czasu widzę, jak zmienia się postrzeganie z biegiem pokonanych kilometrów. Forma dość szybko rosła i już po około 3 tygodniach zacząłem biegać pięciokilometrowe trasy ze średnim tempem lekko poniżej 5:00 min/km. Taki namacalny progres dodawał mi wiatru w żagle. Jak to u programisty najbardziej przemawiają do mnie tabelki, liczby i wszelkiego typu statystyki. Dlatego nie wyobrażam sobie biegania bez Endomondo. Do tego stopnia, że zdarzało mi się kilkukrotnie, mając jeszcze starszy telefon, który nie zawsze łapał sygnał GPS przy słabej pogodzie, że wychodziłem na zewnątrz, włączałem Endomondo i po chwili wracałem do domu bez biegania, bo nie mogłem złapać sygnału:) Teraz na szczęście mam nowy telefon i nie ma z tym już problemu;) Regularne bieganie potrwało do połowy września. Tempo już było ustabilizowane na poziomie około 4:40 min/km – 4:50 min/km. Dystans jaki pokonywałem do było 5 km – 8 km. Mój najdłuższy bieg w tym okresie to 15 km pokonane w 1h 20” . Od połowy września zostałem pokonany przez pogodę. Było jeszcze kilka pojedynczych biegów do połowy listopada, a potem już śnieg pokonał mnie całkowicie. Tak skończyło się drugie, już konkretne podejście do biegania.

Od czego się zaczęło

Od zawsze nienawidziłem biegać bez sensu. Całe dzieciństwo spędziłem ganiając za piłką i jeżdżąc na rowerze. Do biegania jednak nigdy nie potrafiłem się przekonać. Podstawówka, liceum to lata piłki nożnej w dużym natężeniu. Rower towarzyszy mi po dziś dzień i nie wyobrażam sobie życia bez niego. Lata jednak lecą, w piłkę już dawno nie gram z braku czasu, oraz chętnych ludzi do pokopania od czasu do czasu. Pewnego dnia jednak, wraz z chłopakami z pracy postanowiliśmy wybrać się na pobliskie boisko i trochę wyżyć się ganiając piłkę po asfalcie. Tak też zrobiliśmy… wybrało się nas niestety tylko sześciu, boisko okazało się przeraźliwie duże i po pięciu minutach wszyscy ledwo staliśmy na nogach, nie mówiąc już o bieganiu za piłką. To dało mi do myślenia. O ile słaba forma kolegów nie robiła na mnie wrażenia to moja niemożność pobiegania paru minut po boisku była dla mnie przerażająca. Myślę, że to był ten moment kiedy stwierdziłem, że nie można tak żyć dłużej i trzeba coś z tym zrobić. Najbardziej zdziwiło mnie to, że na rowerze jestem w stanie przejechać 100km bez jakiegoś nadzwyczajnego zmęczenia, więc jak to możliwe, że biegając umieram po paru minutach?!? Czyżby to przez mój ciut za duży brzuch?:) Przy wzroście 184cm ważyłem wtedy koło 90kg, więc optymalna waga to na pewno nie była. Tak właśnie narodziła się myśl, by spróbować się przełamać do tego od zawsze nienawidzonego sportu jakim jest bieganie. Na drugi dzień wyciągnąłem z szafy stare buty sportowe, nie było ono za pewne przeznaczone typowo do bieganie, ale wyszedłem z założenia że sportowe buty Nike nie mogą mi krzywdy zrobić. Jako miłośnik wszelkiego typu statystyk i tabelek już na pierwszy start zaopatrzyłem się w aplikację Endomondo, którą zainstalowałem w swoim telefonie i pobiegłem dumnie trzymając telefon w ręku. Pierwszy bieg… pierwsze 3,5 km ciągłego biegu… duma mnie rozpierała. Co prawda po tym dystansie pokonanym w 19 minut prawie umarłem, ale byłem pełen wigoru, by na tym nie poprzestać. Było to 12 maja 2012 roku… notabene było to w przeddzień moich 31 urodzin. Zapału starczyło mi jeszcze na trzy biegi… po czym bieganie się skończyło. Na szczęście to nie koniec historii… ale o tym niebawem:)